środa, 31 marca 2010

Trans-Sahara disaster

Tegoroczne "lizanie" afrykańskiej przygody jest już tradycją. Kończę tego Bloga w dniu zakończenia rajdu, ale zamiast siedzieć na plaży Cotonou, jestem już od niedzieli w Polsce. Jak do tego doszło?
Najpierw kilkudniowe oczekiwanie na wizy algierskie, które mieliśmy mieć wbite w paszporty w Tunisie. Codziennie dowiadywaliśmy się, że ambasada algierska czeka na zgodę z ministerstwa na wbicie tych wiz, pomimo tego, że mieliśmy już promesę. Oczekiwanie się przedłużało, a frustracja rosła...
Szukaliśmy też innych rozwiązań, bo nie byliśmy pewni, czy dostaniemy te wizy. Drugą i ostatnią alternatywą był przejazd przez Libię. Niestety, granice Libii zamknęły się pod koniec lutego dla nas, w reakcji na głosowanie w Szwajcarii, podczas którego zabroniono budowy meczetów. W ten sposób wielka polityka odcisnęła piętno i na nas.
Czwartego dnia zapadła decyzja - ruszamy na południe. Attila, organizator rajdu, pozostał w Tunisie z naszymi paszportami, a my pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża, żeby zobaczyć coś więcej poza Tunisem i zająć się czymś innym poza osuszaniem hotelowego baru z kolejnych butelek whisky. Attila ma dołączyć do nas jak dostanie wizy...
Tunezja to typowa mieszanka północno-afrykańskiej nowoczesności i zacofania. Przy drogach spotykamy malutkie knajpki, zbudowane z kilku baraczków, kilku plastikowych krzeseł i stołów oraz blaszanego grilla. Na gałęzi pobliskiego drzewa wisi nieoskórowana koza albo owca, z której wycinane są kawałki mięsa pieczone na bieżąco na drucianym ruszcie. Reszta zawijana jest w skórę dla ochrony przed wszędobylskimi muchami...


Do oczekującej na nas pustyni jedziemy dwa dni, odwiedzając po drodze m.in. Sfax. Medina w Sfax-ie przypomina tą z Casablanki, Marakeszu, Fezu... Ciasne uliczki zastawione setkami straganów pomiędzy którymi przeciskają się tłumy tysięcy potencjalnych klientów. Wszędzie króluje zalew chińskiej tandety...






Drugiego dnia docieramy do Kebili, naszej bramy do Sahary. Tam dowiadujemy się, że po zezwolenie na wjazd do południowej części Tunezji musimy jechać do położonej o parę godzin jazdy miejscowości Douz. Wyruszamy następnego dnia rano. Cały konwój prowadzony jest przez Węgrów. Załatwienie formalności i wynajęcie przewodnika trwa parę godzin. W tym czasie Douz przeżywa prawdziwe oblężenie. Po ciasnych uliczkach miasteczka krążą dziesiątki, setki samochodów terenowych oklejonych numerami i logo różnych rajdów: Libia Challenge, Algieria Challenge, Algieria Sahara Challenge, Trans Sahara i kilka innych, których sobie w tej chwili nie przypominam. Wszyscy znaleźli się w identycznej sytuacji jak my... Przez bezduszną biurokrację jesteśmy odcięci od naszej wymarzonej, wielkiej afrykańskiej przygody i musimy zadowolić się jej ersatzem na maleńkim skrawku Tunezyjskiej Sahary...





Popołudniu ruszamy poprzedzani przez naszego przewodnika jadącego Toyotą Hiluxem. Po około 30 kilometrach jazdy pierwszy przymusowy postój. Jechaliśmy jako ostatni samochód zamykający konwój i zauważyliśmy ślad na piasku - ktoś przed nami gubi olej lub wodę. Przez radio wypytujemy, czy wszystko jest OK, ale nikt nie zgłasza problemów. Wkrótce jednak para bucha spod maski Land Rovera Discovery Łotyszy. A jednak to była woda... Próbujemy mu pomóc, ale niewiele da się zrobić - pękł zbiorniczek na płyn chłodzący i woda jest wyrzucana... Kleimy go poxipolem, ale to tylko spowalnia proces tracenia wody - nie zatrzymuje go... Po kolejnych 20 kilometrach zapada decyzja, że Land Rover wraca do Douz, gdzie ma szanse na znalezienie warsztatu. Zaopatrzony w duży zapas wody zawraca. My tymczasem spuszczamy powietrze z kół, do około 1 atmosfery - kończy się szutrowa pista, a zaczynają się wydmy. Nie wszystkim chce się później pompować koła, co okazało się przyczyną późniejszych kłopotów...


Pierwsze kilometry po wydmach nie stanowią problemu. Niektóre samochody grzęzną, ale po chwili cały konwój dojeżdża do twardszego terenu. Dołączają maruderzy. Ruszamy dalej. Sahara przypomina zastygły w ruchu ocean - fale piasku, raz drobniejsze, innym razem prawdziwe góry, przez które przebijamy się mozolnie jak łodzie.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz