środa, 31 marca 2010

Piasek jak mąka

Pokonujemy kolejne wydmy. Przewodnik postanowił najwyraźniej pokazać, co to znaczy Sahara, bo jazda jest coraz cięższa. Wydmy coraz wyższe i doliny pomiędzy nimi coraz głębsze. Konwój zaczyna się rwać. Coraz częściej musimy zatrzymywać się czekając na pozostałe samochody. Nie zawsze jest miejsce na postój kilkunastu samochodów. Czasami zatrzymujemy się pod górkę, na osypującym się miałkim piasku. Ruszenie z takiego miejsca nie jest łatwe. Koła mielą coraz głębsze dołki. Staramy się nie jechać koleinami pozostawionymi przez poprzedzające pojazdy. Wkrótce radio rozbrzmiewa głosami załóg potrzebujących pomocy.
Nasz Nissan na wielkich 37-calowych gumach, pomimo wielkiej masy dobrze radzi sobie w piachu. Zawracamy. Okazuje się, że problemy ma Grzesiek i Gosia. Ich Patrol ugrzązł w miękkiej wydmie piachu. Silnik tylko gotuje olej w automatycznej skrzyni biegów. Tunezyjczycy, mistrzowsko prowadzący samochody z ręczną skrzynią biegów, nie wiedzą jak sobie tutaj poradzić... Nasze drugie Iveco prowadzone przez Marka Jaźwieckiego próbuje na kinetyku wyrwać przeciążonego Nissana, ale ten stoi w miejscu, jakby zapuścił korzenie. Wysiadamy z samochodu, i po krótkiej ocenie sytuacji dochodzimy do wniosku, że trzeba zmienić taktykę - nie ciągnąć samochodu do przodu, pod górkę, ale wyszarpniemy go do tyłu. Objeżdżam "nieruchomość" Grześka i podstawiam się od tyłu. W tym czasie Arek wsiada za kierownika drugiego Nissana. Zapina wszystkie blokady, włącza reduktor, wrzuca wsteka i... Nissan o własnych siłach milimetr po milimetrze zaczyna wygrzebywać się z piaskowej pułapki! Po chwili stoi na twardym gruncie. Przewodnik podpowiada, żeby spuścić powietrze z opon - ma rację. Grzesiek stosuje się do rady i od tej pory jego samochód radzi sobie zdecydowanie lepiej. Ruszamy dalej. Ledwie jednak ujechaliśmy kilkaset metrów znowu stoimy. Tym razem zagrzebali się Węgrzy jadący długim Pajero. Wyciągają łopaty i zaczynają mozolnie wygrzebywać piach spod samochodu. Mamy kolejne wezwanie - Jurka Iveco Daily stanęło. Zawracamy. Samochód stoi na dnie głębokiej niecki ze wszystkich stron otoczony wysokimi wydmami. My ledwo przejechaliśmy w tym miejscu, mając samochód lżejszy o ponad tonę! Jurek jechał jako czwarty w konwoju, i najcięższy z samochodów, które pojechały tą iście "Dakarową" trasą. Nie ma miejsca na szarpanie Iveco na kinetyku, więc rozciągamy linę wyciągarki. Ustawiam Nissana w odpowiednim miejscu i uruchamiam wyciągarkę. Iveco powoli mieląc kołami drapie się pod górę. Piasek osypuje się w dół. Samochód jest zagrzebany praktycznie po osie, ale dzielnie daje radę. Monstrualnie szerokie opony są tutaj zbawieniem! Wreszcie wyrywamy go z pułapki!


Upuszczamy jeszcze bardziej powietrza z kół - nauka nie idzie w las! Teraz jazda idzie zdecydowanie lepiej. Radio skrzeczy, że kolejny samochód stoi w piasku. Zawracamy naszym Nissanem. Okazuje się, że tym razem stoi Iveco Marka Jaźwieckiego. Na standardowych, wąskich oponach samochód zapadł się głęboko. Próbująca go wyrwać Toyota szarpie się na sznurku, jak pies na łańcuchu - samochód Marka stoi jak zabetonowany. Ani drgnie!
Słońce chyli się ku horyzontowi. Jeszcze pół godziny i zgaśnie światło, a do planowanego obozu mamy jeszcze kilkadziesiąt kilometrów...
Podstawiam Nissana, mocujemy kinetyka i próbuję szarpnąć Iveco. Żadnej reakcji. Cofam bliżej, rozpędzam się jeszcze bardziej. Poszło! Ale tylko kilkadziesiąt centymetrów. Szarpię jeszcze parę razy, zanim wyrywamy Iveco z piachu. Mamy jednak do pokonania jeszcze jedną wydmę, za którą znajduje się nieco łatwiejszy odcinek trasy. Tutaj, pomimo wspólnych wysiłków spiętych liną samochodów, poddajemy się. Odpinamy linę, ustawiam się na szczycie i wyciągarką wprowadzamy Iveco na szczyt wydmy. Tutaj dopiero zauważamy, że opony są twarde jak skała... Powtarzamy manewr spuszczania powietrza z opon. Tymczasem słońce już zaszło. Przyjeżdża przewodnik i odradza chłopakom dalszą jazdę. Iveco ma zawrócić i zaczekać na przewodnika, który ich odprowadzi do twardej pisty, którą będą mogli wrócić do Douz.


Ruszam za resztą konwoju, który poprzez ciemności rozcinane światłami reflektorów przebija się na południe. 

Doganiam samochody i teraz jedziemy dalej. Porzucamy pomysł dotarcia do oazy. Zanocujemy na pustyni, szukamy tylko dogodnego miejsca, gdzie będziemy mogli założyć obóz. Samochody co chwila grzęzną w wydmach. Jazda nocą jest zdecydowanie trudniejsza. Widoczność ograniczona jest do zasięgu reflektorów. Wszystko wygląda inaczej w ostrym świetle halogenów. Nie widać jak głębokie są doliny pomiędzy piaskowymi górami. Wreszcie i ja zagrzebuję Nissana - Jurek też stoi wkopany w piasek. Na szczęście starcza nam liny wyciągarki. Najpierw uwalniamy Nissana, a potem rewanżuję się tym samym Jurkowi. Po kilkunastu kilometrach tej zwariowanej jazdy znajdujemy odpowiednie miejsce na biwak. Ustawiamy samochody w koło, jak wozy osadników amerykańskich, zyskując w ten sposób osłonę przed wiatrem. Przygotowujemy zasłużony, aczkolwiek skromny posiłek. Krótko siedzimy przy ognisku. Wypijamy wspólnie kilka butelek palinki, wódki i whisky. Po godzinie gwar obozu cichnie i wszyscy zasypiają w namiotach bądź samochodach.
Wstajemy wcześnie rano. Okazuje się że przewodnik już po nas nie wrócił i sami musimy znaleźć drogę do oazy. Prowadzą Węgrzy. Konwój całkiem sprawnie porusza się przez piaski Sahary. Zauważam, że drugi Land Rover w konwoju też nie wyszedł bez szwanku z pojedynku z pustynią - Discovery jedzie przechylony na jedną stronę - wybuchła poduszka powietrzna zawieszenia. Mimo wszystko samochód nie zostaje z tyłu! Kilkudziesięciokilometrową przeprawę pokonujemy w dobrym tempie i wczesnym popołudniem jesteśmy w oazie. Po drodze spotykamy karawanę wielbłądów majestatycznie zdążających w tym samym kierunku. My musimy objeżdżać wielkie skupiska wydm, a karawana zdąża w ich kierunku.








Po krótkim odpoczynku ruszamy na północ. Chcemy jeszcze dzisiaj dojechać do Tunisu, żeby zdążyć na prom na Sycylię... W międzyczasie dostaliśmy informację, że wiz nie będzie, bo Algieria całkowicie zamknęła granice w związku z zamordowaniem kilku myśliwych na południu kraju oraz porwaniem europejskich turystów na trasie rajdu...

Powrót przez Tunezję oraz Europę potrwał do niedzieli. Afryka nie jest nam przyjazna w tym roku...

Trans-Sahara disaster

Tegoroczne "lizanie" afrykańskiej przygody jest już tradycją. Kończę tego Bloga w dniu zakończenia rajdu, ale zamiast siedzieć na plaży Cotonou, jestem już od niedzieli w Polsce. Jak do tego doszło?
Najpierw kilkudniowe oczekiwanie na wizy algierskie, które mieliśmy mieć wbite w paszporty w Tunisie. Codziennie dowiadywaliśmy się, że ambasada algierska czeka na zgodę z ministerstwa na wbicie tych wiz, pomimo tego, że mieliśmy już promesę. Oczekiwanie się przedłużało, a frustracja rosła...
Szukaliśmy też innych rozwiązań, bo nie byliśmy pewni, czy dostaniemy te wizy. Drugą i ostatnią alternatywą był przejazd przez Libię. Niestety, granice Libii zamknęły się pod koniec lutego dla nas, w reakcji na głosowanie w Szwajcarii, podczas którego zabroniono budowy meczetów. W ten sposób wielka polityka odcisnęła piętno i na nas.
Czwartego dnia zapadła decyzja - ruszamy na południe. Attila, organizator rajdu, pozostał w Tunisie z naszymi paszportami, a my pojechaliśmy wzdłuż wybrzeża, żeby zobaczyć coś więcej poza Tunisem i zająć się czymś innym poza osuszaniem hotelowego baru z kolejnych butelek whisky. Attila ma dołączyć do nas jak dostanie wizy...
Tunezja to typowa mieszanka północno-afrykańskiej nowoczesności i zacofania. Przy drogach spotykamy malutkie knajpki, zbudowane z kilku baraczków, kilku plastikowych krzeseł i stołów oraz blaszanego grilla. Na gałęzi pobliskiego drzewa wisi nieoskórowana koza albo owca, z której wycinane są kawałki mięsa pieczone na bieżąco na drucianym ruszcie. Reszta zawijana jest w skórę dla ochrony przed wszędobylskimi muchami...


Do oczekującej na nas pustyni jedziemy dwa dni, odwiedzając po drodze m.in. Sfax. Medina w Sfax-ie przypomina tą z Casablanki, Marakeszu, Fezu... Ciasne uliczki zastawione setkami straganów pomiędzy którymi przeciskają się tłumy tysięcy potencjalnych klientów. Wszędzie króluje zalew chińskiej tandety...






Drugiego dnia docieramy do Kebili, naszej bramy do Sahary. Tam dowiadujemy się, że po zezwolenie na wjazd do południowej części Tunezji musimy jechać do położonej o parę godzin jazdy miejscowości Douz. Wyruszamy następnego dnia rano. Cały konwój prowadzony jest przez Węgrów. Załatwienie formalności i wynajęcie przewodnika trwa parę godzin. W tym czasie Douz przeżywa prawdziwe oblężenie. Po ciasnych uliczkach miasteczka krążą dziesiątki, setki samochodów terenowych oklejonych numerami i logo różnych rajdów: Libia Challenge, Algieria Challenge, Algieria Sahara Challenge, Trans Sahara i kilka innych, których sobie w tej chwili nie przypominam. Wszyscy znaleźli się w identycznej sytuacji jak my... Przez bezduszną biurokrację jesteśmy odcięci od naszej wymarzonej, wielkiej afrykańskiej przygody i musimy zadowolić się jej ersatzem na maleńkim skrawku Tunezyjskiej Sahary...





Popołudniu ruszamy poprzedzani przez naszego przewodnika jadącego Toyotą Hiluxem. Po około 30 kilometrach jazdy pierwszy przymusowy postój. Jechaliśmy jako ostatni samochód zamykający konwój i zauważyliśmy ślad na piasku - ktoś przed nami gubi olej lub wodę. Przez radio wypytujemy, czy wszystko jest OK, ale nikt nie zgłasza problemów. Wkrótce jednak para bucha spod maski Land Rovera Discovery Łotyszy. A jednak to była woda... Próbujemy mu pomóc, ale niewiele da się zrobić - pękł zbiorniczek na płyn chłodzący i woda jest wyrzucana... Kleimy go poxipolem, ale to tylko spowalnia proces tracenia wody - nie zatrzymuje go... Po kolejnych 20 kilometrach zapada decyzja, że Land Rover wraca do Douz, gdzie ma szanse na znalezienie warsztatu. Zaopatrzony w duży zapas wody zawraca. My tymczasem spuszczamy powietrze z kół, do około 1 atmosfery - kończy się szutrowa pista, a zaczynają się wydmy. Nie wszystkim chce się później pompować koła, co okazało się przyczyną późniejszych kłopotów...


Pierwsze kilometry po wydmach nie stanowią problemu. Niektóre samochody grzęzną, ale po chwili cały konwój dojeżdża do twardszego terenu. Dołączają maruderzy. Ruszamy dalej. Sahara przypomina zastygły w ruchu ocean - fale piasku, raz drobniejsze, innym razem prawdziwe góry, przez które przebijamy się mozolnie jak łodzie.






niedziela, 14 marca 2010

Tunezja :-)

Dwa dni jazdy przez Europę i dojechaliśmy do Civitavecchia, we Włoszech, skąd był prom do Tunisu. 24-godzinna podróż upłynęła pod znakiem integracji :-) Skończył się czerwony JW, potem Jim Beam, potem czarny JW a potem Ballantines. Znaczy nie nam, tylko w  barze na promie...
Zjechaliśmy z promu i okazało się, że nie mamy dowodu rejestracyjnego do Nissana  - gdzieś się zapodział. Zdarza się. Na razie honory dowodu pełni ksero (kolorowe) ubezpieczenia z Warty :-) Zobaczymy jak będzie dalej. Na razie nie mamy jeszcze wiz do Algierii - cosik się pokomplikowało, ale Attila (ochrzczony już Pawełek) wyznaje bliską memu sercu zasadę: "be positive". Na pewno jakoś się uda.
Na razie sprzęty sprawują się dobrze. Rajd jest kameralny - raptem kilkanaście załóg. Jest jeszcze jedna węgierska załoga w drodze - Najpierw zepsuł im się Jeep. Wrócili do Budapesztu, pożyczyli Toyotę LC - padł tylny most. Wrócili się i jadą pożyczoną Mazdą 626. Ale zapomnieli wszelkich dokumentów do tego samochodu, więc przeprawa przez granicę też będzie ciekawa :-) Na pewno im się uda - afirmacja pozytywna!
Czekamy na odprawę przed startem.

poniedziałek, 8 marca 2010

"Osobóweczka", czyli Iveco Daily 4x4 z Rally Camp

Trans Sahara :-) Znowu Afryka!

Dopiero co wróciliśmy z Budapest-Bamako, a już wyjeżdżamy na następny rajd - Trans Sahara Rally.
Trasa: Tunezja - Algieria - Niger - Benin. Powrót? To się jeszcze zobaczy...
Jedziemy w teamie Rally Camp Jurka Bodziocha. On z Grześkiem Musiałem, na Iveco Daily 4x4, Ja z Arkiem Najderem Nissanem Patrolem z silnikiem i skrzynką biegów z Toyoty HZJ 4,2.